wtorek, 16 września 2008

Honeymoon blog

Witajcie :)
nasze wspolne wojaze zaowocowaly obraczkami na naszych palcach serdecznych :)
juz jutro wybieramy sie na naszą podróż poślubną!

Też będzie po Europie! A konkretnie półwysep iberyjski.
Ze względów technicznych, bloga będziemy prowadzić pod adresem:
http://gosiaibartek.wordpress.com/


Zapraszamy! :)

środa, 16 kwietnia 2008

Wir fahren nach Berlin ;)

W Berlinie byliśmy podczas naszego ostatniego podboju Europy (przypomnienie). Jednak jak się okazuje, to miasto ma jeszcze przed nami wiele do odkrycia!

W planach mamy:
- wypad do Poczdamu - wystarczy kupić odrobinę droższy bilet na komunikację miejską (dopłaca się chyba 1 euro) i już możemy pociągiem podmiejskim dojechać do tego podobno pięknego miasteczka
- Charlottenburg - pałac, którego ostatnio nie zaliczyliśmy
- Regierungsviertel - dzielnica rządowa - widzieliśmy tylko z daleka
- KaDeWe - dom towarowy z tradycjami
- wstąpimy pewnie do galerii "Ampelmann"
- zwiedzimy kilka ciekawych stacji metra ;) już kompletuję tajną listę, o której Gosia jeszcze nie wie :)
- kebab w Kreuzberg (właśnie przeczytałem, że: Döner kebab z sałatką i sosem, podawany w chlebie pita, który jest dominującym w Polsce, Niemczech i reszcie świata, został wynaleziony w Berlińskim Kreuzberg w 1971 roku, ponieważ pierwotny przepis nie przypadł wystarczajaco do gustu niemieckim podniebieniom.)

A jak już jesteśmy przy kebabach, to...



Pozdrowienia dla Przyjaciela, który regularnie dostarcza nam takie perełki :))

wtorek, 15 kwietnia 2008

Berlin - 29.04-03.05

No to jazda! :]

Długo wyczekiwany moment - znowu włożymy plecaki! Tym razem na 4 dni. Jedziemy odwiedzić nowo otwarty Wombat's City Hostel w Berlinie (byliśmy już w Wombatsie w Wiedniu i w Monachium). W planie jest zwiedzanie wielu innych miejsc ;) ale i sam hostel mógłby być dla nas celem...

środa, 14 listopada 2007

pojechałoby się gdzieś...

Siedzę w BUWie, uczyć się nie chce, pada śnieg.
pojechałoby się gdzieś... byle gdzie, byle by mieć ciężki plecak i interrail pass.
i aparat.

i kartę muzealną
a jakbyśmy już nie mogli patrzeć na obrazy, rzeźby, pomniki, kościoły, ogrody, fontanny
ani zmusić stóp do chodzenia
to kupilibyśmy dzbanek wina, albo zgrzewkę piwa
i patrzyli
i zgadywali skąd i dokąd idą ludzie
i czy są szczęśliwi

niedziela, 12 sierpnia 2007

Day 22: Wreszcie Wieden!

Hurra! Jestesmy w Wiedniu! Dojechalismy Eurocity Monachium-Budapeszt, wiec byl dosc pelny. Przez pierwsze 40 minut mielismy jeden fotel, ale pozniej juz jechalismy jak paniska. Cale 2,5 godziny :)
http://www.wombats-hostels.com/

Dotarlismy szybciutko do naszego ulubionego hostelu (WOMBATS), zameldowalismy sie. Szybki shower i uderzylismy w miasto :) przywitalismy sie z Stephansplatz. Wczesniej bylismy na pizzy w okolicach hostelu: Mafioso. Namiar dostalismy z hostelu. Napisali, ze ceny sa niskie i pizze rozmiaru ufo. Faktycznie: bylo wspaniale! Pyszna wloska pizza i spaghetti carbonara. Mniam! Do tego oczywiscie 2 duze piwka :) Pogoda (co Gosia przewidziala) okazala sie wspaniala! Swiecilo slonko i po kilkudziesieciu minutach szwedania sie po miescie, zaleglismy na trawce tuz pod rezydencja cesarza. Cysorz to ma klawe zycie...


Po powrocie do hostelu - stawilismy sie na Happy Hour. :) Jest ten sam barman co w zeszlym roku :) Jak do nas zagadal nie omieszkalismy mu przypomniec siebie i... tamtej nocy ;) Powiedzial, ze czul sie nastepnego dnia tak samo zle jak my. Barman jest Polakiem - ale wychowal sie w Austrii. Mowi swietnie po polsku i wie co to polska goscinnosc. Za chwile zjawil sie u nas z gratisowymi piwami... Potem gralismy partyjke w bilard. Chcielismy zagrac jeszcze raz, wiec Gosia poszla rozmienic pieniadze... wrocila z polskim barmanem, ktory chyba stwierdzil, ze goscie z Polski nie musza placic z bilard i uzyl sluzbowego klucza aby dac nam darmowa gre :) Teraz wyszlismy troche ochlonac (i napisac do Was) i modlimy sie, zeby nie przyszlo mu do glowy fundowac nam Jagermeistera :))) bleee ;)


Jutro prawdopodobnie troche pozwiedzamy :) W planach mamy Albertine i Haus der Musik. Reszte zaliczylismy rok temu :)


Zaraz lecimy na nastepne piwka :)

Wieden jest chyba na pierwszym miejscu na naszej liscie ulubionych miast. Ale o tym jeszcze pewnie napiszemy w podsumowaniu ;)

sobota, 11 sierpnia 2007

Day 21: Salzburg

Rano obudzil nas rzesisty deszcz (jak co rano w Monachium). Wylegiwalismy sie jeszcze troszke w lozkach, a potem poszlismy na jakies male sniadanko (2 kawalki pizzy) i oddac butelki.

Oddawanie butelek to bardzo wazna sprawa w Niemczech! Nauczyl nas tego Maciek w Getyndze (bardzo sie dziwilismy, ze ma na parapecie kilka plastikowych pustych butelek). Za doslownie kilka plastikowych batelek dostaje sie okolo 10 zlotych! W duzych sklepach sa takie fajne automaty. Wklada sie butelke, on ja skanuje i zjada (przechowuje albo zgniata - zalezy od butelki) i potem daje kwit - w kasie dostaje sie kase "zuruck".

Jednego dnia poszlismy na takie zarabianie z odzysku i dodatkowo Gosia znalazla 3 euro w supermarkecie, wiec ekologia poplaca :) ciekawe kiedy w Polsce tak bedzie...


Po 11 mielismy super-szybki pociag do Salzburga. Tylko 1,5 godziny i bylismy w Austrii. Zdazylismy przeczytac doslownie po kilka stron naszych ksiazek. Musicie wiedziec, ze czytamy teraz ksiazki po angielsku :) przyjemne z pozytecznym. A propos ksiazek: nasza rada dla podroznikow: jesli ktos nie czyta ksiazek ani w wolnym czasie, ani na wakacjach, to lepiej niech nie bierze zadnych (szkoda dzwigac). Jesli jednak ktos lubi czytac, to czasu w pociagach jest az nadto :) mysmy przeczytali po 2 ksiazki zabrane z polski + po jednej angielskiej. Najlepiej brac ksiazki, ktore bedzie mozna bez zalu zostawic w hostelu innym podroznikom i ktore interesuja Was obojga. Tym razem Bartek byl zmuszony zdac sie na wybor Gosi (Bartek: nie bylo tak zle!).


W Salzburgu poszlismy od razu do hostelu. Mila obsluga, ladne pokoje, ale klimat taki mocno schroniskowy. Wszedzie jakies zakazy i nakazy. Wszystko jakies takie sztywne. Jeszcze niedawno mieli platne prysznice :) na szczescie teraz sa za darmo :P Z kazdym piwem (happy hour od 18:00) hostel staje sie przyjemniejszy! A jedzenie serwowane od 19:00 - pyyyyycha. Jedlismy Wiener Schnitzel i Tiroler Gröstl (pierwsze to wiadomo, a drugie to pyszne zasmazane ziemniaczki z szynka, boczkiem, cebula i ziolami). Mniaaaaaaam. Do tego piwko. A do tego tanio!!! Super :) brzuchy pelne i zadowolone.


Zwiedzanie? Pogoda nas nie rozpieszcza. Caly dzien po prostu leje!!! Poszlismy na stare miasto, wrocilismy calkiem przemoczeni. Mamy nadzieje, ze w Wiedniu bedzie lepiej :) Prognoza mowi: . Zobaczymy!
Mieszkamy w pokoju z Holendrami. Troche sa dziwni. Siedza caly czas na lozkach i gadaja. Ale pada. Wiec moze to wcale nie takie dziwne. My wolimy siedziec w barze albo napisac notke na bloga.
Jutro z ranca jedziemy do Wiednia! Buziaki dla wszystkich!

piątek, 10 sierpnia 2007

Day 20: Neuschwanstein

Dzis wyruszylismy w gory, aby zwiedzic zamek Neuschwanstein. Obudzil nas halas deszczu - musielismy wstac przed 8 ;) Nie dalismy sie zniechecic aurze - i cale szczescie bo po dotarciu na miejsce poogoda byla bardzo ladna.


Wyprawa okazala sie dluuuuga ;) i meczaca. Wyjechalismy pociagiem z Monachum o 8:51 do Fussen - podroz trwala dwie godziny. Tam musielismy sie przesiasc w autobus, ktory dowiozl nas pod gore na ktorej jest zamek. Jako naczelne cwaniaki ;) zajelismy w pociagu i autobusie strategiczxne miejsca i bylismy w kolejce po bilety jako pierwsi z naszego pociagu. Czekalismy jakies pol godziny w kolejce po bilet. Na bilecie wyznaczona byla juz godzina naszego zwiedzania zamku z przewodnikiem (dopiero za godzine i 45 minut). W tym czasie musielismy wspiac sie do zamku - zajelo nam to niecale pol godziny, wiec potem niezle sie wynudzilismy. Ale slonce grzalo pieknie, wiec bylo ok - robilismy zdjecia wszystkim spotkanym psom ;)


Wycieczka po zamku trwala 35 minut i byla super. A wyglada on tak:



Jest to zamek, na ktorym wzorowal sie Disney, w swoich bajkach (jest on tez w logo Disneya). Wiec dzien byl BAJKOWY!

Po powrocie bylismy na pizzy (mamy swietna miejscowke) a potem na wycieczce do Zary (koniec czystych rzeczy i za wilgotno na pranie).

czwartek, 9 sierpnia 2007

Day 19: Wombat's City Hostel - The Place

Wczoraj zrobilismy sobie tylko maly spacerek po starym miescie. Bardzo fajne to Monachium :) ludzie mili i ceny lepsze niz we Francji. Jedlismy pysznego kebaba u Turkow i pilismy ayran. Typowo niemieckie ;) Wieczorem (a wlasciwie juz od 18:00) w barze hostelowym zaczelo sie happy hour... Najpierw zrealizowalismy nasze kupony na darmowe piwko (kazdy przy zameldowaniu dostaje taki banknocik). Zagralismy w bilard, a potem... 1 piwko = 1 euro :) dzbanek piwka = 5 euro :))) wiec korzystalismy ile moglismy. Jak to w Wombatsie, szybko nawiazuje sie znajomosci, zwlaszcza z Amerykanami, ktorzy sa chyba mistrzami w nawiazywaniu przyjazni w 5 minut ;) Poznalismy najpierw grupe Amerykanow, a potem juz tylko przybywalo ludzi przy naszym stoliku (glownie z Australii). Potem znow zagralismy w bilard i jak wrocilismy do stolu, nikogo juz nie bylo... pewnie poszli w miasto.



Mielismy jednak "przyjemnosc" ponownie spotkac towarzystwo w naszym pokoju, o 3:00. Nie bedziemy dokladnie opisywac, co sie tam dzialo, w kazdym razie to bylo potwierdzenie, ze Amerykanie sa mistrzami w powierzchownych i szybkich znajomosciach. Czasem nawet troche glebszych i glosniejszych ;) Generalnie wszyscy poza glownymi zainteresowanymi byli zazenowani.


Mimo wszystko udalo sie zlapac troche snu. Wstalismy przed 10:00, bo o 11:00 wyruszala darmowa wycieczka piesza po miescie. Prowadzil ja typowy Niemiec z Bawarii (ten z lewej):




Pozory jednak myla - swietnie znal historie Niemiec i miasta! Zaczal od krotkiej prelekcji w barze, a potem wyruszylismy, aby zobaczyc najwazniejsze miejsca w Monachium. Najbardziej zszokowalo nas to, ze Monachium bylo calkowicie zburzone podczas II wojny swiatowej. To, co teraz wydaje sie byc zabytkowym starym miastem, ma jakies 60 lat! Zupelnie jak Warszawa i Berlin. Odkrywamy podczas tej wyprawy, ze niemieckim miastom tez sie niezle oberwalo podczas wojny. W kazdym razie pieknie odbudowali miasto!

Co ciekawe, ruch nazistow z Hitlerem na czele, mial poczatek wlasnie tutaj - w Monachium. Nawet krolewska piwiarnia, w ktorej byly pierwsze spotkania NSDPAP stoi tutaj nadal - jednak jak podkreslal przewodnik - nie ma po tym zadnych sladow, tablic. Wszystkie "niewygodne" znaki historii zostaly "zmyte" - Monachium sie ich wstydzi i nie chce o tym pamietac.

Podczas wycieczki bylismy w tradycyjnym Biergarten (ogrodku piwnym), gdzie wypilismy pyszne piwko i zjedlismy kielbase:





Mniaaaaaam!


W panstwowym ogrodku piwnym sprzedaje sie 6 rodzajow piwa (z 6 browarow). Zeby bylo sprawiedliwie, w jednym czasie podaje sie tylko jeden browar (akurat jak bylismy to byl to Hofbrau). Gdy dane piwko sie skonczy, podlaczaja nastepne beczki z innego browaru - i tak rotacyjnie :)


Po wycieczce dospalismy jeszcze troszke nocy i przeszlismy sie do miasta. Wlasnie wracamy z pysznej pizzy (od Wlocha). Pilismy tez fajne, litrowe piwko:

Az cieklo po brodzie ;)

Buziaki dla wszystkich!

środa, 8 sierpnia 2007

Day 18: Monachium

Wczoraj pozegnalismy Francje, zeby dzis rano wskoczyc w samolot do Niemiec. Strasznie zdarli z nas w autobusie na lotnisko (2*4 euro!!!), ale dojechalismy wygodnie i na czas. Na lotnisku czekalismy 1,5 h. Niestety nie bylo takich atrakcji jak w Antalyi...
Lot minal szybko, tylko w uszach pstrykalo (1,5h). Z lotniska do Monachium dojechalismy pociagiem w 45 minut. Hostel jest wlasciwie obok dworca, wiec od razu sie zameldowalismy. Mamy fajny pokoj na poddaszu, jest happy hour w barze: piwo za 1 euro!!! wiec bedziemy nadrabiac zaleglosci z drogiej Francji! Lecimy w miasto! Buziaki!

Hostel - Wombats nam sie bardyo podoba - w zeszlym roku bylismy w takim samym w Wiedniu, wiec jestesmy naczelne cwaniaki i wiemy gdzie co jest.

wtorek, 7 sierpnia 2007

Foto ;)

Teraz czas na partie zdjec ;)
Co do wieczora dnia poprzedniego - zdecydowalismy sie jednak na szalenstwo ;)

Wybralismy sie na starowke i zamowilismy dwie wielkie pizze i litr czerwonego wina (z tutejszej winiarni). Zaplacone trzeba wypic ;)

Przed kolacja:















Po kolacji:















Wlochy:















This is Monaco - Monte Carlo

































Wspinaczka do ksiecia ;)


























Day 16: This is Monaco-Monte Carlo...

Dzien 16 poswiecilismy na mala wycieczke po okolicy. Wpisalismy kolejny dzien na naszym bilecie Interrail i wyruszylismy na wschod - do Wloch! Plan byl taki, ze pojedziemy do San Remo, ale uciekl nam sprzed nosa przesiadkowy pociag w miejscowosci Ventimiglia (we Wloszech), wiec postanowilismy nie czekac 2 godzin tylko zabralismy sie za penetrowanie Ventimiglii - malego wloskiego kurortu tuz przy granicy z Francja. Mimo, ze do Francji bylo zaledwie kilka kilometrow, dalo sie wyraznie wyczuc, ze jestesmy w innym kraju! Ludzie z wiekszym temperamentem, ale zarazem atmosfera blogiego lenistwa... Trafilismy akurat na sieste. Przeszlismy sie na plaze i polazilismy troche po miescie. Oczywiscie musielismy skosztowac pizzy i lasagne :) u prawdziwych Wlochow. Potem jeszcze pyszne tiramisu :) ceny bardziej przystepne niz we Francji. Musimy tutaj wrocic i troche te Wlochy lepiej poznac :)
Wlosi to niezle cwaniaki, na kazdym kroku mozna kupic firmowe okulary i rolexy po special price my friend ;) W supermarkecie cena puszki coli zalezy od tego, czy puszka jest z lodowki (0.90 euro) czy z polki (0.60 euro). Cwane co? Ale to i tak taniej niz we Francji - tu nie udalo nam sie jeszcze kupic puszki coli za mniej niz 1 euro.

Po krotkiej wizycie u Wlochow wsiedlismy do pociagu do Monaco. Stacja wyglada wlasciwie jak przerosnieta stacja metra - w tunelu. Co ciekawe, dla upewnienia pasazerow, po wyjsciu z pociagu z glosnikow wydobywa sie mily glos oznajmiajacy: "Monaco-Monte Carlo, this is Monaco Monte Carlo" - gdyby ktos nie uslyszal za pierwszym razem ;) Ruchomymi chodnikami wyjechalismy ze stacji i wspielismy sie na gore, na ktorej stoi palac ksiecia Monaco. Gosia miala nadzieje, ze wybierze sie z ksiezniczka na zakupy na jej koszt. Niestety ksiezniczka chyba byla akurat zajeta. Moze nastepnym razem... Ksiecia tez nie bylo. Za to zobaczylismy zmiane warty straznikow. Potem zeszlismy do przystani - piekne i ogromne lodzie. Prawdziwy luksus i bogacze :) bezposrednio przy najwiekszej lodzi byly zaparkowane najdrozsze samochody - na wypadek gdyby pasazerowie chcieli pojechac sobie do kasyna... My natomiast stwierdzilismy, ze zamiast Ferrari, wybierzemy nasze nozki :) Co ciekawe mozna przejechac sie ferrari po trasie wyscigu Grand Prix Monte Carlo (F1) za jedyne 90 euro.
Po kolejnej wspinaczce (nozki nas strasznie juz bolaly) dotarlismy do kasyna. Pelno turystow dookola i wypasione bryki jezdzace w kolko. Jest tam takie rondo - i widac ze wiekszosc osob przyjezdza tam tylko zeby sie pokazac. Nie wchodzilismy ze wzgledu na krotkie spodnie i platny 10 euro od osoby wstep. Przez przypadek nie mielismy tez tego dnia na sobie nic od Prady, wiec bysmy sie wyrozniali. ;) Zagramy przy nastepnej okazji :) Wykonczeni wrocilismy na dworzec i... zamiast grzecznie do domu, pojechalismy do Cannes. Niestety podroz trwala az 1 godzine, a samo Cannes jest do bani. Zwlaszcza palac festiwalowy i schody. Nic ciekawego, wiec zawinelismy sie z powrotem do Nicei. Pociag powrotny byl naszym trzynastym na liscie... chyba to wyjasnia dlaczego zamiast 40 minut jechalismy prawie 1.5 godziny! Mielismy male opoznienie, wiec musielismy przepuszczac wszystkie pociagi TGV i InterCity. Na szczescie nigdzie sie nam nie spieszylo :) Wieczorkiem poszlismy jeszcze na starowke rozkoszowac sie przyjemnym wieczorkiem z piwkiem i wloskimi lodami :)

Lody sa niesamowite!!! Wszystkie robione sa z naturalnych skladnikow! I tak: w pistacjowych mozna znalezc pelno calych pistacji, w cytrynowych pestki cytryn. Lodziarnia jest wloska, ale nie wiem, czy we Wloszech maja az tak pyszne lody. Te pistacjowe sa niesamowite. Nigdy takich nie jedlismy - tak wyraznie czuc, ze sa zrobione z orzechow.
Gdyby ktos byl przypadkiem w Nicei: lodziarnia jest na Place de Palais na starowce. Tuz przy palacu sprawiedliwosci (Palais de Justice). Polecamy!!!

niedziela, 5 sierpnia 2007

Day 15: Nicea=Nizza

Nicea jest super! Zdaje sie ze jest tu juz troche jak we Wloszech. Codziennie okolo 30 stopni, ale wieje przyjemny wiaterek wiec nie jest nie do wytrzymania. Wieczorem Nicea zmienia sie w jedna wielka knajpe - wszedzie owoce morza i pizza. Wszystko oczywiscie za niebotyczne ceny, ale zastanawiamy sie czy by nie zaszalec ;) Na razie jedlismy przepyszne wloskie lody - maja tu chyba z 1000 smakow. Serio! Poza klasycznymi np: pomidory z bazylia albo tymianek, 6 rodzajow lodow czekowalodych itp.



Tutaj prowadzimy regularne wakacje - pozne wstawanie, szykowanie sie do wyjscia, siesta w ciagu dnia i opalanie. Na razie zadnego zwiedzania - bo zamek jest strasznie wysoko i chyba nie dalibysmy rady w upale sie wdrapac.

Dzis byl tez dzien prania - to chyba najlepsze miejsce na przepierke, bo w kilka godzin wszystko jest suche. To tez chyba ostatnia chwila, bo wiekszosc zawartosci plecaka nie bardzo nadawala sie do uzytku. Pranie w hotelu kosztuje 10 euro za 5 kg, wiec sobie odpuscilismy. Zamiast pralki - umywalka ;)

Dzis plazowalismy, bo jestesmy jeszcze zupelnie biali. Lazurowe Wybrzerze jest faktycznie lazurowe! A woda po zanurzeniu ciepla ;) Nasze dusze Wedrowcow nie pozwalaja nam jutro pozostac na plazy - jedziemy do Monako i moze zajrzec do Wloch. Do Monako jest tu tylko 20 minut pociagiem, a do Wloch - 40.

Buziakow moc!

sobota, 4 sierpnia 2007

Zdjecia: Paryz

Ok, mamy super-internet, wiec wrzucamy zdjecia!
Rozpisana trasa z Antwerpii do Paryza (3 przesiadkim 4 pociagi) wlacznie z wariantami "gdybysmy spoznili sie na przesiadke"!
Gosia: ja tam wole trasy bezprzesiadkowe! Ale Bartek to tak obczail, ze bylo super!

Na jednym z przesiadkowych dworcow :)



A to juz w Paryzu! To, co jest za mna, to (jak sie okazalo) nie jest Luk Triumfalny :) Ani brama brandemburska ;) chociaz podobne


Odpoczynek na trawce w okolicach Luwru

Dobry jogurcik nie jest zly :)

A to juz w Parku Uciech przy fonatnnie :) cieplutko bylo


Ha! A to juz widok z prawdziwego Luku Triumfalnego na prawdziwa Wieze Eiffla z usmiechnieta buzia Gosi!

Modelka-obserwatorka.

Musee d'Orsay - w starym dworcu. Najlepsze (wg nas) muzeum w Paryzu. Super eksponaty i swietne wnetrze samego muzeum.



Caly dzial poswiecony byl impresjonistom. Manet, Monet, Matisse, Van Gogh, Renoir. Gosia stajaca sie znawca sztuki :)



A to wyglada jak Sprewa w Berlinie, ale jest Sekwana w Paryzu :)



Niespieszna uliczka na Montmartre :) w gore i w dol, prawie jak w Lizbonie


Tutaj dziedziniec Luwru z piramida i super fontannami.



Centre Pompidou - muzeum sztuki nowoczesnej.


Mazy. Wg Bartka to plan paryskiego metra bez schematycznych uproszczen przebiegu linii ;))



A tu bonus: zdjecie (jedyne) z Marsylii. Konkretnie dworzec :)
Gosia dzierzy bagietki. Te i inne zakupy wlasciwie by sie nie odbyly bez Gosi znajomosci francuskiego! Bardzo dziekuje za dogadywanie sie z tymi zabojadami, bo ja juz tracilem do nich cierpliwosc i zaczynalem mowic do nich po polsku, gdy nie chcieli wspolpracowac po angielsku albo nie rozumieli mojego francuskiego :)
Teraz, gdy ogladamy zdjecia i jestesmy dalej od Paryza, to bardziej nam sie podoba :)

Day 14: Nice is nice!

Nice is nice, czyli Nicea jest mila... tak pisza w przewodniku Lonely Planet i maja racje. W przeciwienstwie do Paryza, Nicea wydaje sie byc "zrelaksowana" i przyjazniejsza turystom. Ze stacji kolejowej do hoteliku szlismy jakies 15 minut w upale, ale dalo sie wytrzymac. Hotel jest polozony idealnie! Na skraju starowki, rzut beretem od plazy! Hotelik prowadzi Francuzka, ktora bardzo dobrze mowi po angielsku i chyba zajmuje sie tu doslownie wszystkim. Pokoj mamy maly, ale przytulny - w sam raz. Dostalismy mapke i instrukcje jak dojsc do dwoch strategicnych celow: piekarni i supermarketu czynnego w niedziele :)
Gosia troche latala sobie po miescie, a ja odpoczywalem w pokoju. Aha - bylismy z godzinke na plazy!
Teraz robimy spaghetti. Bo niby to hotel, ale mamy kuchnie do dyspozycji. Kuchnia jest w recepcji, w ktorej jest takze komputer :) Takie skrzyzowanie hostelu z hotelem ;)
Chyba bedzie dalo sie tu wrzucic fotki! Ale to pozniej. Buziaki for all!

Day 13: trasa czasowo zmieniona...

Ok, a wiec plan byl taki. Jestemy w Paryzu caly 13-ty dzien, potem wsiadamy w nocny pociag i jedziemy do Nicei, gdzie przybywamy o 8:00. Wiedzielismy, ze nocne pociagi wymagaja rezerwacji, wiec przed wyjazdem chcielismy to zrobic w Polsce. Niestety nie dalo sie - nawet Pani w kasie nie bardzo wiedziala dlaczego. Potem probowalismy w Berlinie - ten sam skutek. Chyba jest jakis limit miejsc dla ludzi z Interrailem... Ostatnia probe wykonalismy w Paryzu "ze trein iz fuli..." Czyli musielismy uruchomic plan B. Mielismy 2 opcje: jechac do Nicei przez Lyon lub Marsylie. Ta pierwsza opcja wygladala tak, ze do Lyonu jechalibysmy z przesiadka, na ktora byly 4 minuty (gdybysmy sie spoznili czekalibysmy 3 h na nastepny pociag). Druga opcja - bezposredni pociag do Marsylii. Ten pomysl nam sie bardziej spodobal. Troche sie balismy czasu podrozy (10 h 30 minut). Ale stwierdzilismy, ze mamy co czytac :) Zarezerwowalismy przez internet pokoj w hotelu Kyriad (ta sama siec co Campanille) i wyruszylismy przez caaaaaaala Francje do Marsylii. Przyjechalismy o czasie, czyli kilka minut po 19. Metrem dotarlismy do hotelu :) Zrobilismy maly spacer po Marsylii (ale nie za daleko) i leglismy :) Podroz sie nawet nie dluzyla! Wagon wygodny, bez przedzialow, z klima.
Bylo spoko :)

Teraz piszemy z recepcji naszego hoteliku w Nicei. Wiec jak widac, udalo sie! Pani wlasnie sprzata nasz pokoj, wiec mozemy w tym czasie korzystac z jej komputera :) Dostalismy tez reczniki plazowe! Wiec nie bedziemy musieli fatygowac naszych! Pani jest bardzo mila ;)

Jest upal!!! 35 stopni. Zaraz zrzucamy ciuszki i idziemy sie smazyc!
Buziaki!

czwartek, 2 sierpnia 2007

Paris

Jutro wyjezdzamy do Nicei - z pewna ulga... Z przykroscia musze przynznac, ze Paryz wcale nie jest romantyczny. Po tych 4 dniach czujemy sie zmeczeni ciaglym halaem, zgielkiem i mnostwem imigrantow. Duzo przyjemniejsze sa inne miasta jak Wieden, Praga czy Amsterdam. I chodzi tu nie o miasta, a o ludzi w nich mieszkajacych. Paryzanie sa zadeci, znaja tylko swoj jezyk i sa jakby troche dzicy.

Najpiekniejsze w Paryzu sa chyba budynki jak w okolicach Luwru czy na Montmartrze. Ale dobrze, ze tu przyjechalismy... moge wreszcie przestac marzyc o wysnionym Paryzu.

Idziemy teraz do Centre Pompidou na ostatnie zwiedzanie i z niecierpliwoscia czekamy co przyniesie Nicea. Do tej pory w naszym rankingu miast wygrywa Amsterdam za caloksztalt, a Antwerpia ze wzgledu na niesamowicie serdecznych ludzi.

Strasznie sie cieszymy, ze jeszcze tyle przed nami... I ze nas czytacie!
Calusy

Days: 9, 10, 11, 12 - Paris w skrocie

Dzien 9:
Pierwsze godziny w Paryzu nie byly z pewnoscia wymarzone ;) bylismy glodni, wiec w informacji turystycznej poprosilismy o wskazanie jakiegos centrum handlowego z Carrefour. Mily Pan, ktory swietnie mowil po angielsku (co nas zaskoczylo) wskazal nam na mapce metra 2 miejsca. Wybralismy to blizsze. Wczesniej pojechalismy do hoteliku zostawic bagaze. Hotelik znalezlismy bez problemu, obsluga bardzo mila (tez mowili po angielsku!). Niestety nasz pokoj mial byc gotowy za 3 godziny, wiec zostawilismy nasze megaplecaki i wyruszylismy na podboj hipermarketu.
Teraz wiemy, ze to bylo tak, jakbysmy przyjechawszy do Warszawy zostawili plecaki i pojechali na zakupy do Carrefoura, do ktorego trzeba dojsc przez Stadion X-lecia... Musielismy przejsc przez koszmarny bazar pelen imigrantow, ktorzy zachowywali sie tak, jakby pierwszy raz w zyciu widzieli blondynke... Bardzo nieprzyjemnie. W sklepie wydalismy tylko 4 euro, ale... kupilismy jakies czekoladki z bialym nalotem (chyba czekoladopodobne) i wymarzona bagietke...bez soli!!! ble. byla paskudna. Zrazilismy sie do tego Carrefoura i chcielismy jak najszybciej uciec.
Zjedlismy nasz super-wypasiony lunch w ogrodzie niedaleko naszego hotelu. Pokoj okazal sie byc ok. Cichy i czysty. Wiecej komplementow nie sa sie wymyslec, ale jest ok. Miniaturowy prysznic na korytarzu.
Tego dnia przeszlismy sie obok Luwru (to byly pierwsze mile chwile w tym miescie). Potem przez cudowny Park Uciech az do Luku Triumfalnego (po drodze zakorkowany plac Concorde). Wdrapalismy sie na taras widokowy na Luku - piekny Paryz, caly w sloncu.
Potem szukalismy taniej pizzy, ale chyba trafilismy na zla dzielnice (same sklepy Prada, Chanel, Dior) - pizza margharita = jedyne 15 euro. Wrocilismy do hotelu na zasluzony odpoczynek.


Dzien 10:
Wstalismy o 12 :)) juz nie mielismy dziwnych pomyslow z Carrefourami. Na sniadanko zjedlismy przyszne Crepes (nalesniki) z nutella :) mniam. Smaza nalesnika na oczach i zawijaja w fajny rozek na wynos. Potem poszlismy pod wieze Eiffla - jest ogromna, a kolejki okalajace kazdy z 4 filarow sa jeszcze wieksze :) wiec sobie odpuscilismy wchodzenie. Odwiedzilismy muzeum sztuki dekoracyjnej, w ktorym jedyna fajna czescia bylo pietro o reklamach. Znalezlismy super-tania Pizze za 6,50 - z pysznym serem, szynka i swieza papryka oraz pomidorkiem. Mniam.

Dzien 11:
Montmartre - to pozostawiam Gosi na oddzielna notke. Byla zachwycona! Mi tez sie podobalo :) ale nozki bola jeszcze dzis. Wieczorem zaliczylismy Luwr i Mona Lise.

Dzien 12:
Stary Paryz - Iles de Cite z Notre Dame i St. Chapelle. Wczesniej dzielnica Lacinska z Sorbona i Panteonem (jest w nim grob Marii Sklodowskiej-Curie).

Teraz planujemy kolejny dzien, ktory bedzie troszke meczacy, ale napiszemy o tym pozniej, bo konczy nam sie czas.

Buziaki

Paris, Paris

Niestety z Paryza nie ma zbyt wielu notek, bo nie mamy dobrego polacznia internetowego, a kafejki internetowe sa straszanie drogie. Postaramy sie z Nicei napisac raporcik :)

niedziela, 29 lipca 2007

Day 8: leniwce ;)

Hostel jest tak wygodny i mily, ze spalismy do 11:00... Obudzily nas Holenderki, ktore zbieraly sie do wyjscia. Bridget zostawila pietro wyzej otwarte okno i poszla na impreze, a w nocy padalo, wiec troche wody kapalo do naszego pokoju :) ale strat poza gratisowa mapa Antwerpii nie bylo.

Zjedlismy sniadanko. W lodowce jest specjalna polka "free stuff", na ktorej jest troche dzemu, nutelli i jakichs innych sniadaniowych dodatkow. Jest tez darmowe pieczywko i toster. Tak wiec najedlismy sie niezle :) potem zeszlismy na dol, zeby obejrzec film na DVD (The Stone Family). Gosi sie bardzo podobal ;) romansidlo jakies.

Potem poszlismy na spacerek na stare miasto. Kupilismy znaczki Antwerpii do przyczepiania do plecaka. Niestety drogie: 4.25 za jeden. Ale jak sie okazalo, mozna sie potargowac i mily Belg obnizyl nam do 4.00 ;) Ogolnie odnosimy wrazenie, ze Belgowie do najmilsi mieszkancy Europy :) wszyscy sa bardzo serdeczni.
Na obiad Gosia ugotowala pyszne Spaghetti Carbonara. Po obiadku przyjechal nowy wspollokator - Ander z USA. Wraca wlasnie do USA z Egiptu, gdzie byl miesiac.
Zaraz wlaczymy sobie jakis nastepny film do piwka.

Jutro jedziemy do Paryza. Normalnie mozna sie tam dostac w jakies 2 godziny superszybkim pociagiem, ale niestety trzeba doplacac 15 euro za osobe, wiec zrezygnowalismy. Jedziemy z trzema przesiadkami :) miejmy nadzieje, ze kolej maja punktualna, bo czas na przesiadki to okolo 10 minut!

sobota, 28 lipca 2007

Zdjecia! Tadaaam!

Jednak sie udalo! Na tym trupie wrzucanie zdjec zajelo ponad godzine. Mamy nadzieje, ze docenicie nasz trud :)))
Amsterdam. Heineken Experience: 1 z 3 darmowych super-zimnych piwa. Pychaaa!
Amsterdam. Gosia i sloneczniki. Lepsze niz Van Gogh.

Amsterdam. Czasem mocno wialo. Ale to nam nie przeszkadzalo w zaliczaniu kolejnych punktow z I amsterdam Card (na zdjeciu Gosia studiuje przewodnik dolaczony do karty).



Amsterdam. Bartek z przewodnikiem Lonely Planet na placu Dam.



Amsterdam. Frytki. Porcja "Obelix" z sosem (4.15 euro). Prawie jak worek kartofli. Czyli nasz obiad :)))



Amsterdam. Po marketingowym praniu mozgu w browarze Heinekena, wlasciwie nie pilismy nic innego :))


Amsterdam. Widok z naszego lozka w Flying Pig okolo 9:00. Szacujemy, ze na zdjeciu widac okolo 2% balaganu, ktory panowal w tym pokoju :)

Antwerpia. Sklepik z czekoladkami. Mniaaaaam.


Antwerpia. Kuchnia w naszym hostelu i nasze kulinarne dzielo + piwko Palm (miejscowe oczywiscie).

Antwerpia. Gra w hostelu :)




Heineken Experience... Za barem byl taki piekny rzadek butelek...

Day 7: Antwerpen Centraal

Jestesmy w Antwerpii! Przyjechalismy pociagiem IC, ktory normalnie jedzie do Brukseli. Scisk byl niesamowity, ale my, jako naczelne cwaniaki, siedzielismy wygodnie (przyjechalismy wczesniej na stacje i czatowalismy na dobrym peronie). Niektorzy musieli stac!
Pociag smignal w 2 godzinki na Anterpen Centraal. Stacja piekna. Pod ziemia nowoczesna, a na wierzchu zabytkowa.
Wyciagnelismy nasza magiczna karteczke ze wskazowkami jak dojsc do hostelu (do kazdego hostelu ma sie takie wskazowki, gdy rezerwuje sie przez hostelworld.com) i wyruszylismy z naszymi kilkunastokilogramowymi plecakami (wydaja sie byc coraz ciezsze....). Droga z dworca jest dosc dluga - 15 minut piechota, ale trafilismy bez bladzenia. Przy okazji na tej samej kartce przeczytalismy, ze dobrze jest uprzedzic o dokladnej godzinie przybycia, bo nie zawsze obsluga jest na miejscu. Wiec troche zaczelismy sie martwic. Na drzwiach zastalismy karteczke z napisem "Jestesmy na rybach" i instrukcja:

Krok 1: zadzwon dzwonkiem i poczekaj minute lub 2 (jest duzo schodow). Jesli nie przyjde, patrz krok 2
Krok 2: Prawdopodobnie jestem na rybach lub gdzies na miescie. Zadzwon na komorke, to wroce i Cie wpuszcze :)

Na szczescie krok 1 poskutkowal. Przywitala nas Bridget - wlascicielka. Niesamowicie ciepla osoba. Podala nam reke przedstawiajac sie i zabrala od razu do pokoju na pierwszym pietrze, zebysmy mogli zostawic nasze ciezkie plecaki. Potem oprowadzila nas po hostelu, ktory okazal sie byc bardzo maly - 3 dwupietrowe lozka + lazienka + kuchnia + salon z komputerem, telewizorem i DVD i.... genialna szafa pelna: przewodnikow, gier, filmow DVD, ksiazek. Wszystko jest po prostu idealne i przekroczylo nasze wszelkie oczekiwania. Chyba nagroda za wytrwalosc w Flying Pig w Amsterdamie! Bridget powiedziala, ze sama byla backpackerka i jej marzeniem bylo otworzenie wlasnego, idealnego hostelu. Podczas swoich podrozy, notowala czego jej brakuje w hostelach. To marzenie zrealizowala w 100%. Jest wszystko, czego potrzeba: kuchnia z przyprawami i oliwa (bo kto dalby rade nosic ze soba butelke z oliwa?). Dzieki temu zjedlismy najsmaczniejszy do tej pory obiad. Spaghetti bolgnese, salatka caprese i pyszne zimne piwko. A wszystko za jakies 4 euro :)

Dzisiejszy wieczor poswiecamy na odpoczynek. Nasze wspoltowarzyszki (3 holenderki) poszly na impreze. Wiec caly hostel jest do naszej dyspozycji. Mamy piwko i belgijska czekolade (podobno najlepsza na swiecie!).

Sama Antwerpia bardzo nas zaskoczyla! Spodziewalismy sie malego, skromnego miasta. Nic bardziej mylnego! Antwerpia to spore i przepiekne miasto. Imponujaca starowka, stare kamienice, wielka katedra. Zwiedzimy czesc jutro, dzis nie mielismy sily - tylko maly spacer.

Belgowie (tak jak holendrzy) sa bardzo mili i swietnie mowia po angielsku. Nawet kasjerka w supermarkecie bardzo ucieszyla sie, ze moze nam wytlumaczyc jak dojsc do jakiegos miejsca (mimo, ze miala kilkuosobowa kolejke do obsluzenia).

Idziemy wybierac firm i gre na dzis!

Mielismy jutro zrobic wypad do Brukseli, ale jest tu tak swietnie, ze zostajemy i wykorzystamy ten czas na odpoczynek przed paryskim szalenstwem.

Sciskamy Was mocno!

Zla wiadomosc jest taka, ze komputer w hostelu jest dosc stary i chyba nie da rady wrzucic zdjec...

piątek, 27 lipca 2007

Flying Pig - famous hostel

Oswoilismy juz sie troche z hostelem - albo inaczej - oswoilismy hostel ;)
Pierwszego dnia chcielismy uciekac - wszedzie bylo brudno, w naszym lozku byly czyjes skarpety. I okazalo sie ze w zwiazku z tym nie odespimy nocy ;) Spore wrazenie robi tez fakt, ze bedzie sie spalo w jednym pokoju z 30 innymi osobami.

Teraz widzimy juz wiele plusow
- lozko jest juz czyste,
- wiemy gdzie co jest - okazalo sie ze sa jednak prysznice. Slyszelismy dzis przy sniadaniu rozmowe innych gosci z ktorej wynikalo ze oni nie szukali tak dokladnie jak my i pogodzili sie z faktem braku prysznica. Mowili mniej wiecej cos takiego: "- Znalezniscie moze prysznic?" "- Nie, ale tez szukalismy" "-Straszne, co? Tyle tu ludzi i zadnego prysznica"
- My z kolei nadal nie znalezlismy meskiej toalety, ale damskich jest z 5 wiec nie ma problemu ;)
- darmowe sniadania - dzis jedlismy tosty, jajka i croisonty z kawa
- darmowy internet
- opary jakby zelzaly, albo nam sie nosy przyzwyczaily
- jestesmy tak zmeczeni ze w nocy nie budzi nas powrot zadnego z 30 wspolspaczy ;)

Generalnie - miejsce ciekawe, warte zaliczenia, choc moze czystoscia nie grzesza, to maja swoje zalety. :)

Day 5

Dzis dzien w locie ;)

1. Amsterdam Diamonds Grouop - bylißmy ws fabryce diamentów!! Oprowadzala nas polska przewodniczka - opowiadala nam jak sie szlifuje diamenty i od czago dokladnie zalezy ich cena. Potem zaprowadzila nas do pokoju do ktorego poczta pneumatyczna przyszla tuba z diamentami. Moglismy je obejrzec i oczywiscie zamowic ;) Cena jednego swiecidelka od 700 do 2000 euro. Obiecalismy ze jak juz bedziemy rozwazali zakup diamentow to wrocimy. W koncu sam przelot to byloby pewnie 5% ceny ;) wiec why not?

Dla nas najwazniejsza byla dalsza czesc - dostalismy w prezencie po dwie czekoladki -belgijskie. I zostalismy zaproszeni na kawe i cole na koszt firmy. Na jednej filizance sie nie skonczylo ;) wypilismy ile zmiescilismy i poszlismy dalej.

2. Potem Rembrandt House - zwiedzalismy dom i pracownie Rembrandta. Bomba! Same obrazy moze nie za ciekawe ale calosc fajna. Van Gogh malowal ciekawie.
Do mamy Gosi: ;) byly u Van Gogha bzy, ale Twoje ladniejsze!

3. Zwiedzalismy HouseBoat - dom na lodce. Zupelnie nowoczesnie urzadzone mieszkanko.

4. Bylismy tez w FOAM - galerii fotograficznej. Dosc wspolczesna sztuka, ale udalo nam sie nawet cos z tamtad wyniesc i.. nic nie popsuc ;)

Potem przyszedl czas na obiad - dzis wydalismy na niego 4,25 euro - byly to wielkie belgijskie fryty z majonezem. Jedne na dwojga - ale takie wielkie, ze chyba nikt by nie zjadl takich.

Wieczorem sie rozdzielilismy - Gosia na zwiedzanie sklepow, Bartek do hostelu :)
A teraz rozwazamy czy zostac w hostelu czy pojsc do Czerwonych Latarni. Glosy sa podzielone.

Day 6: Amsterdam continues

Przed nami ostatni dzien w Amsterdamie... Gosia sie jeszcze szykuje, wiec wykorzystalem ten czas, zeby napisac cos na blogu ;) Wczoraj mielismy niezly maraton muzealny.
Widzielismy Rijskmuseum z dzielami Rembrandta i wielu innych mistrzow holenderskich (piekne, najbardziej podobaly nam sie obrazy przedstawiajace historie Holandii, kolonizacji itp. - co ciekawe, na wiekszosci obrazow znalazl sie piesek albo nawet kilka!). Nastepnie przeszlismy sie do muzem Van Gogha. Bardzo ciekawie zaaranzowane - chronologicznie, mozna sledzic "rozwoj" artysty i powiazac go z zyciorysem. Super!
Tego dnia zaliczylismy jeszcze muzeum holenderskiego ruchu oporu. Cos na ksztalt naszego muzeum powstania warszawskiego, ale duzo skromniejsze (bo i sama historia "skromniejsza").

Na obiad - wypas - pizza w prawdziwej restauracji :) zaszalelismy ;) ale byla pyszna!

Potem jeszcze tylko piwko nad kanalem "Panów" (Herrengracht) i... udalismy sie w kierunku dzielnicy czerwonych latarni. Z przewodnika wiedzielismy, ze nie mozna robic zdjec dziewczynom i wchodzic w dyskusje z dilerami. Jak sie okazalo, miejsce jest pelne turystow i nie ma sie czego bac ;) Bardzo nam sie podobalo (Gosia juz przyszla i nie zaprzecza ;)). Dziewczyny rozne, do wyboru, do koloru (nomen omen). Kilka nam sie podobalo ;) jest tam tez chyba z 1000 sex shopow.

Ogolnie Amsterdam dziwny, inny niz wszystkie miasta, ktore poznalismy do tej pory i mimo wszystko chyba najbezpieczniejszy. Ale caly w tym jego urok!

Przypominamy, ze fotek nie ma, bo nie ma tu czytnika kart SD ani portu USB. Moze w Antwerpii.

Pogode mamy wciaz w kratke. Wczoraj byla niezla ulewa - na szczescie bylismy wtedy w sklepie :)

czwartek, 26 lipca 2007

Day 5: Latajace swinie...

Dzien czystych koszulek :) Zmienilismy garderobe z niemieckiej na holenderska ;) czujemy sie jak nowonarodzeni.


Amsterdam jest cudowny! Caly poprzecinany kanalami, na brzegu ktorych sa piekne i geste (cienkie) domy :)


Wczoraj dotarlismy okolo 10 z nadzieja na odrobienie niedospanej nocy (z pociagu nocnego). Ale nie ma tak dobrze. Nasz pokoj jest na parterze, a zaczeli sprzatanie od trzeciego pietra. O 11 mialo byc gotowe. Niestety 11 okazala sie 14 ;) wiec poszlismy zwiedzac. Kupilismy I amsterdam Card, ktora zawiera w sobie bilet na metro i tramwaje (48 h) i na wejscia (bezplatne!) do wiekszosci muzeow. W cene wliczony jest takze rejs lodka po kanalach!


Pierwszego dnia zaliczylismy StedelijkMuseum (sztuka nowoczesna, niestety nic ciekawego, Gosia za to popsula jeden eksponat, ucieklismy ;)), darmowy likier w jakims barze, kasyno (nie gralismy, dostalismy darmowe piwo, 1 euro utknelo nam w jednorekim bandycie, wiec to chyba kolejna rzecz jaka wczoraj popsulismy.

Poza tym bylismy w Heineken Experience (muzeum miejscowego browaru). Bylo rewelacyjnie! Bardzo interaktywnie, 3 piwa w cenie, moglismy nawet zobaczyc jak sie czuje butelka heinekena :))

Z ciekawostek: co 100 m czuje sie charakterystyczny zapach marihuany. Jest to prawie tak powszechne jak papierosy. Gosia chyba jest podatna na same opary, bo wczoraj bylo baaardzo wesolo w kolejce po I amsterdam Card (wczesniej bylismy 30 minut w naszej recepcji obok happy roomu) ;)

Teraz jestesmy po sniadaniu i ruszamy na podboj miasta! Gosia mowi, ze zwiedzimy dzis 12 obiektow (przynajmniej tyle jest na liscie na dzis)!

środa, 25 lipca 2007

Odbiór?

A moze byscie cos do nas napisali? :)))
Wystarczy dodac komentarz - mozna to zrobic do kazdej notki.

Day 4: Amsterdam, Netherlands

Dotarlismy!
Nasza podroz z Berlina do Amsterdamu trwala 13 godzin. Okazalo sie ze z naszymi plecakami rownie dobrze biega sie, jak chodzi ;) Pociag z Berlina do Brukseli mial 25 minutowe opoznienie - a 25 miut mielismy wlasnie zaplanowane na przesiadke. W rezultacie w ciagu dwoch minut musielismy znalezc odpowiedni peron i wskoczyc do pociagu. Udalo sie w ostatniej chwili.

Amsterdam powital nas tlokiem na ulicach i charakterystycznymi oparami ;)

Teraz idziemy na sniadanie, a od 11 mozemy zameldowac sie w pokoju.

wtorek, 24 lipca 2007

Day 3 multi-kulti

Uwaga: klikajcie w zdjecia, jak chcecie powiekszyc!

Ostatni dzien w Berlinie! Spalismy troche dluzej, bo przed nami podroz nocnym pociagiem. Obudzilo nas nerwowe pakowanie dwoch Amerykanow... mieli samolot w ciagu godziny... moze zdazyli, chociaz z hostelu na lotnisko jest spory kawalek.





Wczoraj wieczorem rozmawialismy z naszymi wspollokatorami (Maja z Izraela, gosc z Indii i chlopak z USA). Patrzac na sklad mozna sie spodziewac dyskusji o poplatanej historii Zydow, Polakow. Bombardowaniach Iraku, problemu z Pakistanem, powstaniu warszawskim. Dodatkowo dowiedzielismy sie, ze nasi blizniacy sa znani nawet w Azji...



Sniadanko zjedlismy na trawie (znow z supermarketu). Bylo super, bo swiecilo slonce. Potem pogoda w kratke - czasem kropilo. Najwieksze wrazenie zrobilo na nas muzeum Stasi, ktore znajduje sie w dawnej siedzibie ministerstwa bezpieczenstwa. Tam krecili film (ktory polecamy wszystkim, ktorzy go nie widzieli) - Zycie na podsluchu.






Bylismy tez na Checkpoint Charlie - to przejscie graniczne miedzy Berlinem Zachodnim a reszta NRD. Zrobili tam muzeum,w ktorym opowiedziana jest historia muru, ale i przedstawione sa sposoby ucieczki z jednej strony na druga (np. ukrycie dziewczyny w dwoch specjalnie spreparowanych walizkach).

Poza tym jedzilismy bardzo duzo pociagami. Jakbysmy mieli ich niedosyt... ;)

Poszlismy jeszcze do sklepu Louis Vuiton - nie mieli takiej ladnej czapki, jak Gosi!

A teraz kilka obiecanych fotek z poprzednich dni:







Tym przyjechalismy :))






Nad rzeka Spree, przy muzem Pergamonu







Na kopule Reichstagu. Godzinka w kolejce (15 minut w srodku), ale warto bylo!







Slon akrobata ;)